20221207

CAMINO DZIEN DZIESIATY

           Wczoraj Jan "padł" już o jedenastej. Sama, delektując się i zwycięstwem i pucharkiem, dotrwałam do 00.30. 
   Jak tylko przyłożyłam głowę do poduszki natychmiast zasnęłam, co w moim przypadku rzadko się zdarza. 
Podobno sen na nowym miejscu spełnia się. Jak już w innych postach napisałam, mam zezowate szczęście - teraz, zamiast w sennej marze widzieć siebie tańczącą wokół ogniska wraz z moimi aborygeńskimi siostrami i braćmi, co mi się śni? Ano, Camino - we śnie, na drodze spotykamy żonę mojego kolegi z liceum, która z ubrudzonymi ziemią rękoma, z koszyczkiem pełnym dopiero co zerwanych plonów z własnego ogródka, z rozświetlonymi pomyślnością, szczęściem oczami, podsuwa pod mój nos (chyba, żeby mnie dobić !) bukiet ziół i dodaje:" Powąchaj, jak oszałamiająco pachną", po czym zaprasza nas na nocleg do ich galicyjskiego, kamiennego domku. ICH domu, nie MOJEGO!  A przecież w realu,  mijając każdy opuszczony domek  już go w marzeniach urządzałam, malowałam okiennice, planowałam  rozmieszczenie grządek, rabat, a teraz nawet we śnie takie cacko należy do kogoś innego...   
Nie wiem, czy w tym sennym marzeniu skorzystałabym z zaproszenia, bo nagle budzą mnie straszliwe wrzaski, dobiegające z ulicy. Domyślam się, że młodzież wraca z knajpek i daje na zakończenie wieczoru popis swojej witalności, podobnie jak nasze młodziki w Rozenburgu.
 Sama czuję się też wypoczęta, mimo ( jak przypuszczam) przespanych zaledwie dwóch godzin. Spoglądam na zegarek, sądząc, że jest około drugiej i prawie padam ze zdumienia - jest piąta rano.
Nic dziwnego, że się wyspałam. 
Nie wiem czy knajpki pozamykano, czy zabawa po prostu przeniosła się na ulicę, w każdym razie takie nieliczenie się z otoczeniem jest tu chyba rzeczą normalną, bo nikt z mieszkańców nie protestuje, nikt nie ucisza hałaburdów, policja się nie pojawia. Dopiero po szóstej ostatnie niedobitki opuszczają ulicę i zasypiamy.
         Około dziewiątej pojawiamy się w biurze parafialnym. Kolejka długachna jak wczoraj po południu. Trudno, karnie się w niej ustawiamy.
Po dwóch godzinach wychodzimy na zewnątrz z łupem w łapce.
W najbliższej knajpce padamy na krzesełka w oczekiwaniu na śniadanie. 
Przy sąsiednim, czteroosobowym stoliku siedzą także pielgrzymi - Niemiec, holenderska para i Litwin. 
Ten ostatni najpierw przyciągnął moją uwagę już w kolejce po compostelkę - płatki uszne tak rozciągnął, oczywiście w sztuczny sposób, że teraz zwisają mu smętnie do ramion, z ogromnymi, podłużnymi dziurami w środku.
 Chcąc nie chcąc, słyszę rozmowę toczącą się przy sąsiednim stoliku  i nagle Litwin, choć z paskudnymi uszami, kradnie moje serce. Swoje Camino rozpoczął w Pirenejach. Teraz ściąga buty, skarpetki i prezentuje stopy na widok, których, przemyka mi przez myśl samopochwała: "Ach, jakaż ty Asiu mądra z tym pomysłem na "Camino de Luxe". Stopy Litwina to jedna wielka, otwarta rana! Jednakże przez sekundę mu zazdroszczę, pomimo okaleczenia, na widok światełka nieziemskiego szczęścia w jego pełnych ekstatycznych łez oczach, gdy wspomina:
 "Droga niebywale ciężka, i choć jakaż radość gdy dotarło się do celu, ale też i jaki smutek - bo coś pięknego się skończyło..." 

Po śniadaniu włóczymy się trochę po Starówce
kupujemy drobiazgi - pamiątki dla przyjaciół, min. caminowskie, migdałowe ciasteczka
Specjalnie dla moich przyjaciółek fotografuję wystawę sklepu obuwniczego.
 Dziewczyny! Popatrzcie co za buty, co za ceny...!
Na długo przed czasem, nim zacznie się specjalna msza dla pielgrzymów, wracamy do katedry. Obchodzimy wszytkie kapliczki, zakamarki, których nie obejrzeliśmy wczoraj, ustawiamy się w kolejce do Ramion- Świętego-Jakuba. 
Szczątki Świętego Jakuba złożone są w srebrnej trumnie w centralnej części katedry, a ponad trumną, wznosi się kapliczka z popiersiem Świętego.
Wąskimi schodkami wspinamy się do figury i na moment przyciskamy ręce do ramion popiersia. Podobno, ma to spełniać życzenia. Obejmuję rzeźbę z cynicznym uśmieszkiem, nie wierząc w magię, cierpko szepcząc w ucho : 
"Przecież jesteś świętym, wiesz czego chcę, czego potrzebuję" ...i nagle wręcz poraża mnie doświadczenie. Z franciszkańską pokorą schodzę z kaplicy i przysiadam na kamiennych płytach pod pierwszą lepszą kolumną ( i tu zaznaczmy - pod pierwszym lepszym WOLNYM miejscem - tak zatłoczone jest templum!). 
 Świętość miejsca i mnie się jakoś udziela, gdyż na widok jasnobrązowego karaluszka wypełzającego spod kolumny, nawet odruchowo się nie wzdrygam, ale patrzę na niego wręcz z rozrzewnieniem:
" Niechże ci dobre wiatry sprzyjają po drodze, niebożę". 
Nagle - ani mru mru - rozpoczyna się msza święta. Podejrzewam, że ta nagła cisza nie jest spowodowana pobożnością, a raczej oczekiwaniem na "listę", bo tuż po rozpoczęciu nabożeństwa wymienia się nazwy krajów, z których tego dnia przybyli pielgrzymi. Nadstawiamy ucha i my i zaraz po "..Kanada..." słyszymy "...Polska, Holandia...". Yes! to Asia i Jan! 
 Po komunii kierujemy się ku centralnej części katedry, bo już od rana w głowie kołacze myśl:
 Czy przefrunie kadzielnica zwana Botafumeiro (co po galicyjsku znaczy " wydzialająca dym"). Tak bardzo chciałabym, aby poszybowała nad moją głową...
 Pierwotnie używano Botafumeiro do zniwelowania zapaszku tysięcy pielgrzymów, którzy dotarli do katedry; obecnie uruchamia się kadzielnicę (a do jej zapełnienia potrzeba 40 kg węgla z dodatkami zapachowymi) podczas niektórych świąt kościelnych, a także na życzenie turystów, po opłaceniu przez nich niebagatelnej sumy kilkuset euro.
 Dziś, rozglądając się wokół, jestem prawie pewna, że przy tak zapełnionej  świątyni znalazła się zamożniejsza grupa pątników, która zrzuciła się na taką atrakcję.
 Nie mylę się. Do Botafumeiro podchodzi ośmiu tiraboleiros odzianych w ciemnopurpurowe szaty i chwyta za sznury.
Szybko kadzielnica fruwa nad nami z jednej strony kościoła na drugą z prędkością ponad 60 km/h. Chyba nie muszę dodawać, że prawie mdleję ze szczęścia.
Na zakończenie mszy, w linqua latina kapłan błogosławi, po czym  nieoczekiwanie z ust hiszpańskigo duchownego pada pożegnanie po polsku:
"Do widżenija!"
 I co jeszcze najdziwniejsze - wśród tylu polskich pielgrzymów, jedynie mój Jan, Holender z dziada pradziada, z powagą odpowiada piękną niderlandzką polszczyzną :
"Do widżenija!"
     
 Gdzie lądujemy po nabożeństwie? Nietrudno zgadnąć - naturalnie w knajpce, ale tym razem- ha!
wstępujemy na filiżankę kawy. 
 Potem zabieramy z hotelu plecaki i wracamy taksówką do Lavacolii - różnica w cenie biletów autobusowych, a opłatą za kurs taksówki była tak znikoma w porównaniu z komfortem jazdy, że nie wahaliśmy się nawet przez minutę. 
 W tym samym pensjonacie, w którym nocowaliśmy przedwczoraj, zajmujemy ten sam pokój. 
Jeszcze tylko zakupy w pobliskim mini markecie, gdzie wykupuję wszystkie dostępne warzywa i zabieram się do szykowania obiadokolacji.
Po kolacji "Bohaterzy, którzy są zmęczeni", drzemią ogrzani popołudniowym słoneczkiem,
budzi ich odgłos zbieranych talerzy i sztućców, więc natychmiast przystępują do akcji.
Następnego dnia, zamglonym rankiem wracamy do domu.

camino dzien osmy

    Pobudka o siódmej.
 No cóż, skowronkiem ani nie jestem, ani się nim dziś nie budzę... och! jakże ciężko zwlec się z łóżka...
Ostatni dzień wędrówki, czy dojdziemy, czy nie wydarzy nam się jakaś niemiła niespodzianka? 
   Na zewnątrz, widok rozsłonecznionego świata przepędza wszelkie strachy. 
Przystajemy na chwilę nad brzegiem rzeczki Lavacolla. Niegdyś, pątnicy myli się w tym strumieniu, aby nie tylko czyści na duszy, ale i na ciele, dotrzeć do celu pielgrzymki.
Nagle słyszę za plecami wesołe pozdrowienie:
 "Good Morning Polish lady!" 
To Sean z dziećmi, podobnie jak my, rusza w kierunku Santiago. 
Chwilę rozmawiamy, ale, że idziemy różnym tempem, więc życzymy sobie "buon camino" i żegnamy się. Jedno z tych rozstań, gdy wie się, iż prawdopodobnie już nigdy nie zobaczymy się i ...bardzo się tego żałuje.
    Z Lavacolli do Santiago dystans ma wynosić tylko 10 kilometrów; uważając, iż możemy sobie pozwolić na pewne rozleniwienie, już po godzinie marszu wstępujemy do kawiarenki na szklankę soku. Natychmiast wdrapuje się na moje kolana kot przybłęda radośnie mrucząc. 
Pchły, całymi stadami przeskakują z jego rudej sierści na moją bluzkę i choć natychmiast odskakują z powrotem, to jednak z lekkim obrzydzeniem delikatnie stawiam rudzielca na podłodze. 
 Aliści kociak należy do tego gatunku facetów, którzy nie rozumieją słowa "nie". 
 Przy jego trzecim podejściu wygodnego usadowienia się na moim podołku, daję za wygraną, tym bardziej, że insekty mnie nie gryzą.
         Dąbrowy galicyjskie mają w sobie coś magicznego, co baśniowego. Nawet sadzone w równych rzędach młode zagajniki nie tracą tego uroku, a i też jak w bajce, nie zawsze czarującego - czasem błyskające światło w przecinkach przypomina złowrogie oczy troli.
   Niewiele domów po drodze posiada dekoracje nawiązujące tematem do pielgrzymki, ale jeśli już są to naprawdę bardzo fajne,
 a niektore zdobi sama natura jak tu, tym dywanikiem ze stokrotek.
Droga pnie się i opada i znów pnie się po wzgórzach,
   Spoceni, już zmęczeni, docieramy do Monte Gozo. Stoi tu ( moim zdaniem paskudny) pomnik upamiętniający zarówno wizytę Jana Pawła II w 1989 roku, jak i pielgrzymkę Św. Franciszka z Asyżu w XIII wieku.
Przy kaplicy Św. Marka
stemplujemy credencjały.
Na drodze się "zagęszcza".
Robimy dłuższy odpoczynek na pobliskiej łące.
Z dumą przeglądamy pieczątki w naszych pielgrzymich paszportach. Owszem, tylko 112 km, ale zawsze to jakieś osiągnięcie.
Ze zdumieniem obchodzimy kwitnące owocowe drzewka - toż to druga połowa września, a do Galicji powtórnie w tym roku zawitała wiosna!
Jan ustawia się do zdjęcia,
ale po mojej uwadze:
" Wyglądasz jak Duce, a nie jak pielgrzym", 
szybko zmienia pozycję na bardziej mu naturalną.
i zostawiamy cztery kamyki: dwa zabrane sprzed domu, a dwa z polskich cmentarzy znalezione przy grobach naszych bliskich.
      Schodząc ze wzniesienia, z którego po raz pierwszy rozciąga się widok na Santiago de Compostella,
mijamy prawdziwą granicę miasta.
Nareszcie!!! Ale i niestety - bo stare miasto, a zatem katedra i nasz hotel położone są na wzgórzu. Piąć się tam trzeba pod ostrym kątem w górę. 
W połowie drogi przysiadamy wprost na chodniku i wyciągamy kanapki przygotowane jeszcze w pensjonacie w Lavacolli. Krótka przerwa niewiele pomaga. Mam wrażenie, że moje płuca zamieniły się w organy: świszczę, dyszę, pieję przy każdym oddechu.
 "Może wziąść taksówkę" przychodzi do głowy myśl. Odrzucam jednak pokusę, skoro tyle przeszłam to i z ostatnimi kilometrami sobie poradzę. Jednak nim dochodzimy do placu katedralnego musimy jeszcze trzy razy zrobić przerwę na odpoczynek. 
Wreszcie docieramy do celu.
W bramie prowadzącej na główny plac przed katedrą stoi słynny kobziarz. 
Wrzucam mu do puszki dwa eurasie, no bo jednak jest jakąś kultową osobą, ale szczerze mówiąc przyłączam się do opinii innych blogerów - jego muzyka szybko irytuje. Może sprawia to po prostu zmęczenie
     Marzenie od wielu lat spełnia się - stoję przed katedrą w Santiago de Compostella.
 Pielgrzymi wokół mnie ściskają się w uniesieniu, całują, w wielu oczach błyszczą łzy. Mnie też chce się płakać, ale bardziej ze złości, z żalu, że nikt mnie nie obejmuje, nie wyciska na moim policzku entuzjastycznego buziaka. Stoję przed światynią sama jak palec. Bidulka, bo Jan podekscytowany, rozgorączkowany, biega po placu filmując każdy chyba kamień, jakby zupełnie zapominając o moim istnieniu. Ma naprawdę ogromne szczęście, że w takim miejscu nie wypada się kłócić.
No nic, idziemy po compostelkę, ale biuro parafialne zapchane jest pielgrzymami po brzegi. Portier podpowiada, aby przyjść wcześnie rano, podobno kolejka będie o wiele mniejsza. 

Nasz hotel mieści się niemalże w sercu miasta.
Bierzemy szybki prysznic i idziemy na kolację.
Jest jeszcze wcześnie więc zaglądamy do katedry na mały rekonesans.
   Santiago jest uroczym miastem
grzechem byłoby choć na chwilę nie przysiąść na tarasie. 
Zamawiamy specjalności regionu - likier kawowy i orujo. Niestety, nie jesteśmy takimi twardzielami, aby "golnąć" te 50 % napitki "na żywca". Maczamy tylko jęzorki dla poznania smaku, a resztę miksuję z colą.
Po powrocie do hotelu, znużeni bardzo, ale i bardzo szczęśliwi padamy na krzesełka na naszym balkonie.
Na stole lądują smakołyki z pobliskiego supermarketu i jako nagroda za trudy wędrówki - puchar wcale nie przechodni.